,

Zegarmistrz

Przekroczyła próg i weszła do środka. Minęło 25 lat odkąd była tu po raz ostatni.

Drzwi poruszyły mały dzwonek, który staroświecko zadźwięczał. Pamiętała, jak będąc małą dziewczynką otwierała te drzwi wielokrotnie, bawiła się dzwonkiem, aż jej “wujek” zegarmistrz żartobliwie groził palcem zza kontuaru. Tak naprawdę bardzo się cieszył, że przychodziła i tolerował jej niewinną zabawę. Częstował ją cukierkami i robił sobie małą przerwę w pracy. Wieszał na drzwi kartkę “zaraz wracam”, szli razem na zaplecze, on siadał w wielkim, zielonym fotelu z nierównymi sprężynami, ona na małym stołeczku. Ze staroświeckiego samowaru nalewał im obojgu herbaty. Filiżanki były otłuczone, z bardzo cienkiej porcelany, każda z innej bajki. Oleńka sypała sobie zawsze za dużo cukru. Gdyby Abraham nie zatrzymał w końcu jej ręki, powracającej raz po raz do cukiernicy, otrzymałaby za chwilę roztwór przesycony. A on od razu by to wykorzystał, by opowiedzieć jej wszystko, co wiedział, o roztworach.

Miał takie małe okrągłe okulary, szpakowatą brodę i rzadko myte, przetłuszczające się włosy. Nie był wcale jej wujkiem, ale znajomym jej babci. Nie było jasne, skąd ci dwoje się znali, byli przecież zupełnie różni. Babcia była prostą kobietą, która całe życie pracowała jako sprzątaczka. Pochodziła ze wsi. Abraham Kohn był małomiasteczkowym zegarmistrzem. Był jedynym Żydem, który wrócił po wojnie do Czarnego Strumienia.

Abraham znał się dosłownie na wszystkim, potrafił wszystko naprawić i wytłumaczyć. Ola przynosiła do jego sklepiku zadania domowe. Po herbacie siadywała na małym taborecie za kontuarem tak, żeby żaden klient jej nie widział. Z drewnianego pudła obróconego do góry nogami zrobiła sobie mały stolik. Abraham siedział na wysokim krześle i pochylony, zgarbiony niemal, dłubał w jakimś zegarku. Pytała go o wszystko, czego nie rozumiała, on opowiadał. Czasem się zagalopował w swoich wykładach i Ola zastanawiała się, czy kiedyś skończy. Z tą samą swadą gadał o Sparcie i Atenach, co o budowie komórki, ale jego największą pasją była fizyka. Pomagał jej we wszystkim zadaniach i dzięki temu miała zawsze piątki z tego przedmiotu.

Zastanawiała się czasem, co go mogło łączyć z babcią, która w życiu nie przeczytała ani jednej książki, nie licząc książeczki do nabożeństwa i Żywotów Świętych. Wtedy, w latach osiemdziesiątych, kiedy Ola chodziła po szkole do małego zakładu na strumieńskim rynku, nie interesowało jej to na tyle, żeby podrążyć. A potem było już za późno.

Raz zapytała o to mamę i tatę przy kolacji, ale tylko ją zbyli. Nie mieli ani czasu, ani ochoty, by gadać z nią o czymkolwiek. Mama była zajęta “wiązaniem końca z końcem”, jak lubiła z goryczą precyzować, a tata opróżnianiem kolejnych butelek. W jej domu było często zimno i strasznie. Tylko u babci było ciepło, w jej starym domku o dwóch pomieszczeniach, ale za to z pelargoniami na wszystkich parapetach. U babci Ola uczyła się robić kluski i piec ciasta drożdżowe. Oglądała u niej dobranocki i często spała na szezlągu w kuchni. Jej matka była zazdrosna, nieszczęśliwa, robiła babci histeryczne awantury i oskarżała ją o “kradzież” dziecka. A potem machała na to ręką, zrezygnowana.

Znajomość z zegarmistrzem zaczęła się kiedy Ola miała 8 lat, pewnej deszczowej niedzieli. W drodze do kościoła dziewczynka i jej babcia minęły zakład zegarmistrzowski na rynku. Rolety były spuszczone do połowy, i choć wszystkie inne sklepy były zamknięte, on siedział w środku i naprawiał jakiś stareńki zegar ścienny. Kiedy wracały ze mszy, babcia zapukała, choć przedtem nigdy tego nie robiła.

Przywitali się jak serdeczni starzy znajomi i zamienili parę słów. Babcia pytała go z troską, czy ma co jeść, jak sobie radzi sam. On mówił, że gotuje raz na trzy dni i że niewiele potrzebuje. Po tej rozmowie babcia upiekła kołacz drożdżowy i posłała Olę ze sporym kawałkiem do Abrahama. Zaprosił małą na herbatę, a ciasto bardzo mu smakowało. I tak się to wszystko zaczęło, to przesiadywanie w małym sklepiku na rynku codziennie po szkole. Ta dziwna przyjaźń między małą dziewczynką a starym panem.

Teraz Ola była już dorosła. Babcia nie żyła od 1993 roku. Dziewczyna wyjechała z Czarnego Strumienia tuż po jej śmierci. Z rodzicami nie potrafiła się dogadać. Nic jej tam nie trzymało.

Minęło 25 lat.

Dzwonek zadźwięczał jak zwykle. Ale za kontuarem stał nie Abraham, tylko jakiś młody człowiek, i nie naprawiał zegarków, tylko uwijał się w beżowym fartuchu przygotowując kolejną kawę. Za szybą miał sporo domowego drożdżowego ciasta. W kawiarence siedzieli uczniowie pobliskiego liceum, jedna zakochana para i jakaś rudowłosa pani z laptopem.

Ola zamówiła americano z mlekiem i cukrem. Stare zegary nadal wisiały na ścianach. Już nie tykały, stanowiły tylko dekorację.

Choć nie miała żadnej nadziei, zagadnęła chłopaka w fartuchu o poprzedniego właściciela lokalu. Barysta nie miał o nikim pojęcia, ale za to pani w średnim wieku z czerwonymi włosami podniosła wzrok znad komputera i uśmiechnęła się do Oli. Okazało się, że to właścicielka kawiarni.

– Ciągle mieszka nad nami – powiedziała – parę lat temu wynajął mi ten lokal, już nie mógł niczego naprawiać, oczy mu wysiadają. Ale poza tym jest zupełnie zdrowy. Ma 91 lat! Siedzi w swoim mieszkanku na górze i słucha audiobooków. Czasem schodzi tu na dół i opowiada nam o kwantowej fizyce. Te dzieciaki przy stoliku obok najpierw przewracały oczami, co to za dziwny dziadek, a teraz to czasem nawet notatki robią.

Ola miała łzy w oczach. Z totalnej beznadziei przeskoczyła w mgnieniu oka do radosnego zniecierpliwienia. Podziękowała kobiecie szybkim skinieniem głowy i nie czekając na nic wybiegła z kawiarni. Drzwi obok prowadziły na klatkę schodową. Biegła na górę, biorąc po trzy schody naraz.

Jej ojciec już nie żył, z mamą kontakt był trudny. “Wujek” Abraham był najmilszym wspomnieniem z jej dawnego życia w Czarnym Strumieniu, małym miasteczku koło Cieszyna.

Zadzwoniła i otworzył jej. Włosy miał tak samo przydługie i przetłuszczone jak dawniej, tylko teraz zupełnie siwe. Jego okulary pogrubiły się chyba trzykrotnie. Nie poznał jej oczywiście. Musiała mu powiedzieć, kim jest. Wyznała mu, że dzięki niemu, tylko dzięki niemu, skończyła studia w Krakowie i zajęła się nauką. Napisała doktorat z fizyki. Nauka i studenci to teraz całe jej życie.

Usiedli razem do herbaty. Stary ruski samowar ciągle tu był, stał na stoliku koło okna, choć herbatę Abraham zaparzył w kuchni z czajnika bezprzewodowego. Wytarty zielony fotel również znalazł swoje miejsce w jego salonie. Ale była tam i nowsza kanapa, wygodna i miękka, i to na niej usiedli.

Ola zdobyła się na odwagę i w końcu go o to poprosiła. Żeby jej opowiedział o babci. A on się zgodził.

I tylko to teraz się liczyło.