,

Johan

Johan budzi się każdego ranka spocony, z bijącym sercem. Jeszcze słyszy odgłosy wystrzałów, huk moździerzy, swój własny głos wrzeszczący: “Odwrót!”. Gryzący smród spalenizny wypełnia mu płuca. W ustach czuje lepką, słonawą ciecz. 

Kiedy sen mija, Johan dziwi się ciszy. Nie rozumie, jak się tu znalazł, w tym spokoju, w tej nowej rzeczywistości. Wokół nie ma ani śladu wojny. 

Johan czasem myśli, że to wszystko mu się śni. Jest w rodzinnych stronach, ale nie ma tu nikogo znajomego. Przychodzi do rodzinnej chałpy i szuka rodziców, braci i sióstr, ale mieszka tam teraz tylko para nieznanych staruszków. Mężczyzna przypomina mu trochę ojca, ale tylko trochę. Czy to jakiś krewny, o którym nie ma pojęcia? Na łące obok karczmy wyrosły zupełnie nowe domy. Przed nimi stoją dziwaczne samochody. 

Kiedy w rodzinnej wsi Johan nie znajduje nikogo bliskiego, idzie do Toszka.

Drogę zna na pamięć, tak często chodził tędy przed wojną. Idzie trochę szosą, a trochę polną drogą. Jest mu gorąco w mundurze, rozpina więc guziki i przerzuca kurtę przez ramię. Tutaj, wśród pól i lasów, wszystko zdaje się być w najlepszym porządku. Niepokój, który Johanowi bez przerwy towarzyszy, słabnie. Słońce rozgrzewa jego ciemne włosy. Między kłosami pszenicy modrzą się chabry. 

W Toszku Johan kieruje się prosto do pałacu. Już widzi oczyma wyobraźni te wielkie francuskie okna sięgające ziemi, tę burzę róż i astrów w ogrodach hrabiny von Guradze. Jej szczupłą sylwetkę w spodniach do konnej jazdy, z długim papierosem w ręku, opartą o balustradę werandy. Jej czarne pofalowane włosy spięte w luźny kok. I zapach różanych perfum.

Ale tu też czeka go rozczarowanie. 

Schloss zniknął. Po prostu go nie ma. Tam, gdzie powinien być, jest tylko wielki asfaltowy plac pełen stojących samochodów. 

Jakby przyszła jakaś powódź i zmyła cały świat Johana z powierzchni ziemi.

Zrozpaczony, idzie na zamek, w którego ruinach bawił się z kolegami dawno temu. Słyszy muzykę. Widzi ufryzowaną pannę młodą z drobnymi loczkami na głowie, w ogromnej bufiastej białej sukni. Może tu znajdę kogoś znajomego, może tu ktoś mi pomoże? – myśli Johan i kieruje się w stronę zrekonstruowanego budynku, do którego wchodzą goście. 

Johan też wchodzi do sali weselnej i nikt mu nie przeszkadza, nikt go nie zatrzymuje. Na stołach wazy z rosołem z nudlami. Niedzielny uroczysty obiad. Stoją butelki z lemoniadami i z wódką. Kelnerzy roznoszą półmiski, w nich kluski, modra kapusta i rolady. Odświętnie ubrani goście z apetytem wcinają, wznoszą pierwsze nieśmiałe toasty. Johann rozgląda się. Niektórzy z tych ludzi jakby go przyciągali. Jest w nich coś znajomego, ale Johan nie wie, co. Ich twarze są obce i niepokojące.

Johan próbuje pytać o swoją rodzinę, ale nikt nie zwraca na niego uwagi. Ludzie mijają go bez słowa. Tymczasem zaczynają się tańce, ale nawet muzyka jest inna, niż Johan pamięta ze swego dawnego życia. Głośniejsza. Nie ma orkiestry, tylko jakieś wielkie dudniące czarne skrzynki, z których wychodzi dźwięk. 

Zgromadzeni są coraz bardziej pijani, coraz bardziej weseli i pocieszni. W innych okolicznościach Johan chętnie by się do nich przyłączył, tak lubił się przecież dobrze pobawić na weselu. Ale teraz jest zrezygnowany i smutny. Wychodzi do rozległej chłodnej sieni, siada na progu sali weselnej i wyjmuje małą fujarkę, którą dawno temu wyrzeźbił sobie z drewna. Zaczyna grać swoją własną cichą melodię na przekór tej całej muzyce. Łzy płyną mu z bladoniebieskich oczu.

Kiedy podnosi wzrok, stoi przed nim dziewczynka, na oko 5-letnia. Ma na sobie różową sukienkę w grochy, rozpuszczone długie jasne włoski i równo przyciętą grzywkę. Patrzy prosto na niego. Johan nie może w to uwierzyć. Otwiera usta i chce coś powiedzieć, ale nie wie, co. Tak bardzo się boi, że ją wystraszy.

– Jak się nazywosz? – wykrztusza z siebie w końcu.

Mała zakrywa rączkami twarzyczkę, wstydzi się. Patrzy na Johana przez paluszki i bąka cichutko:Stefcia.

– Jo mom siostrzyczka, ganc egal tako jak ty – mówi pomału Johan – Tera już chyba bydzie starszo… Przed wojną my durch do kupy wyrobiali, nosiół rzech jom na plecach, kulali my się w sianie… Tako gryfno i fajno jak ty. Lena Bytomski się nazywo, nie znosz jom? 

Dziewczynka tylko kręci głową na znak, że nie.

Johann przymyka zmęczone oczy.

– Wiesz, już żech tak dawno z nikim nie godoł. Siedni się koło mnie. 

Mała nie odpowiada, tylko zrywa się i biegnie z powrotem do sali. Johan śpieszy za nią, jakby taki bajtel mógł być jego ostatnią nadzieją. Widzi jak dziewuszka znika za zasłoną białego obrusu i gramoli się na kolana kobiety siedzącej po drugiej stronie stołu. 

– Oma – mówi mała –  tam jest jeden taki ujek, co gro na fujarce!

– Dzioucha – odpowiada kobieta o szpakowatych włosach – tu je połno ujków. Ale wiysz, mój brat Johan kiedyś groł na fujarce. Richtig gryfnie. Som się nauczył. I roz tak idzie szosą, a pani hrabina przejyżdżo obok autem. I słyszy jak on gryfnie gro. I wrzona go do tego auta i do wsi go zawiozła! 

Małej się chce spać.

– Tam jest… – pokazuje rączką w stronę Johana, który stoi jak wryty po drugiej stronie stołu, a za nim zataczają się pary weselników, wesoło przemyka korowód, a wodzirej drze się zachęcająco się do mikrofonu.

Johan czuje, że upragniona prawda jest tuż przed nim. Ma ją na wyciągnięcie ręki. Wystarczy zebrać odwagę, spojrzeć i zobaczyć. Wtedy wszystko stanie się jasne i jego rozpaczliwej wędrówce będzie koniec.

Jednak Johan nie chce. Chce nadal wierzyć, że nic się nie zmieniło, że odnajdzie wszystkich, których kochał dawno dawno temu, że wróci do domu, ucałuje ręce Fatra i Mutry, ciśnie w kąt ten głupi hitlerowski mundur, zakasze rękawy i jak gdyby nigdy nic pójdzie narąbać drew i nakarmić świniaka.

Wierzy w to aż do świtu, kiedy rodzice wynoszą z sali śpiącą Stefcię na rękach, a on zapada w kolejny ciężki, wojenny sen.